poniedziałek, 17 lipca 2017

TMB - TREKKING MONT BLANC 2017

TMB -    siedziało  mi w głowie od kilku lat. Chciałem go przejść ale nie sam, bo chodzenie po górach samemu to trochę nuda i też po części niebezpieczne. Na zeszłorocznej wyprawie po wysokim kaukazie chyba u Wasyla ,w Kazbegi poruszyliśmy temat TMB i dodatkowo krótkiego trekkingu pod Matterhorn. Paweł, Łukasz i ja postanowiliśmy wspólnie i wstępnie  że  w 2017 zaliczymy ten
trekking. Planowania tej wyprawy było bardzo mało i bez żadnej spinki - mapę na necie kupił Łukasz a Paweł zgodził się, że pojedziemy jego samochodem (1,5 diselek, który mało pali ).

Tydzień przed wyjazdem w Alpy spotkaliśmy się
wspólnie u mnie w domu by jeszcze dogadać co i jak z tym trekkingiem, zrobiliśmy wtedy taki 17 kilometrowy  pieszy
trening po Słocinie i Chmielniku, trzeba było trochę rozbić nowo zakupione  buty.
Wyjechaliśmy w niedzielę gdzieś po północy. 20 godzin jazdy i jesteśmy w Chamonix, które przywitało nas piękną pogodą i prawie czystym niebem, nad MONT BLANC. Pierwszy biwak zrobiliśmy w Les Houches, 5km za Chamonix. Tu był nasz start TMB.


Na starcie mój plecak ważył około 23 kg, jak na dźwigającego go kurdupla to dosyć sporo. Mieliśmy ze sobą dosyć spore zapasy  jedzenia i stąd ta waga. W pierwszym dniu zrobiliśmy 25km samopoczucie było bdb w czasie tego dnia ze 2 razy
 modifikowaliśmy naszą trasę, bo tak jakoś wyszło

  Biwakowaliśmy na kempingu w Les Contamines  , ciepła woda ładowanie komórek itd
. Co dzień rano wstawaliśmy między 5-30 a 6 godziną, a ruszaliśmy na dobre gdzieś tak o 8 godz. W drugim dniu wychodziliśmy 24 km, początek trekkingu tego dnia był spokojny bez jakiegoś tam szarpania, mijaliśmy się kilka razy z Francuską
parą, która tachała na plecach swą roczną pociechę. Spotkaliśmy tego dnia też Panią w kapeluszu, myślałem że to jakaś laska która wyrwała się na chwilę z Lazurowego Wybrzeża, oczywiście moje pomyślenie bywa czasami dosyć za głośne, i ta kobitka okazała się naszą rodaczką, która przytaknęła z uśmiechem na twarzy, że wyrwała się na trekking z Lazurowego wybrzeża :)




Co około 2 godziny trekkingu były , praktycznie na całej trasie różnego rodzaju schroniska , gdzie można było coś kupić .My to jedzenia nie kupowaliśmy no bo tachaliśmy je ze sobą - ryż makaron kasza paszteciki mielonki  i 3 liofilizaty na wszelki wypadek . Każdy z nas miał kuchenkę            gazowa , obiadki gotowaliśmy zawsze po całym dniu chodzenia, a wciągu dnia to tak dojadaliśmy - bułeczka owoce batony orzeszki . Drugi biwak zrobiliśmy w Les Chapieux, tu biwakowaliśmy za friko . Było fajnie bo można było zakosztować miejscowe sery,tu można było się wykąpać w górskiej rzece :) w tej miejscu jest punkt informacyjny i przy była toaleta.

Rano następnego 3 już dnia, trochę sprężaliśmy się , bo mieliśmy dziś w planach zrobić trochę więcej kilometrów . Szło się bajkowo    ,   po drodze było sporo nor w kturych mieszkają świstaki , spotkaliśmy z Pawłem  w oddali sarnę  która stała i się nie ruszała - smialiśmy sie że chyba to sarna taka sztuczna :)  W ten dzień grzało     dobrze ,lało się ciurkiem po plecach ,a najbardziej na odcinku początkowym we Włoszech , był to odcinek płaski  który po 3-4 kilometrach skręcał w prawo . Na tym skręcie spotkaliśmy już drugi raz Panią w  kapeluszu:). Ten dzień był najładniejszym pod wzgledem ładych widoków   , lodowce i     sporo zrobionych kilometrów zapamiętamy na bardzo długo .Pod wieczór po morderczej                   końcówce tego dnia zameldowaliśmy się na kempingu przed Curmayeur - zrobiliśmy tego dnia   30 km .



"Dzień 4"
Rano postanowiliśmy przejechać przez Curmayeur miejskim busem, i to  wtedy z tego busa było widać, jak dużo dzień wcześniej klepaliśmy kilometrów po cholernym  asfalcie, no ale jak się nie ma w głowie to się ma w nogach :) Zatrzymaliśmy się chwilę w centrum, zrobiliśmy zakupy w markecie (sery pieczywo i szynka taka ogromna i bardzo pyszna




 
 









pomału ruszyliśmy.
Po 3-4 kilometrze zrobiło się bardzo stromo, do tego doszedł upał i zrobiło się ciekawie :). Tego dnia mijało się dosyć dużo turystów - biegaczy , górskich rowerzystów i podobnych do nas - takich z dużymi plecakami. W ten dzień mieliśmy w planach biwakować przy schronisku Rifugio Elena, myśleliśmy że będzie takowa możliwość. Okazało się jednak że nie ma tam miejsca na legalny biwak, no ale Polak potrafi ?. Mieliśmy do wyboru 3 opcje: 1. Zejść na dół i szukać biwaku . 2. Przejść przez przełęcz już do Szwajcarii i tam szukać jakiegoś biwaku.
Ale tu był problem, bo by nas  złapała  noc, i pogoda robiła się nie pewna. Trzecią opcją  było rozbicie się
na dziko w okolicach tego schroniska. Postanowiliśmy że to będzie 3 opcja. Znaleźliśmy a ze 300 od schroniska metrów   resztki starego budynku. I na tyłach, nie zauważeni rozbiliśmy się. 5 kroków przed moim namiotem była przepaść a ze 100 metrów.
Tego dnia zrobiliśmy 19 km i ten biwak to dla mnie osobiście był najładniejszy .
"Piąty" dzień to przejście na stronę szwajcarską, ale po kolei. Rano w miarę szybko zebraliśmy „graty” i po wizycie w schronisku, gdzie Wojtek zrobił małe pranie, zaczęliśmy wspinaczkę w kierunku Col de Ferret 2490 m. Miało nam to zająć sporo czasu ale nawet poszło sprawnie. Po drodze mijaliśmy innych turystów a także miejsca biwaków osób, które tak jak my poprzedniego wieczora wędrowały do późna. Na przełęczy jak zwykle parę fotek, ogarnięcie widoków dookoła własnymi oczami, mała przekąska i zaczęło się schodzenie w kierunku La Fouly, gdzie mieliśmy zaplanowany kolejny przystanek, tym razem na polu biwakowym. Był to chyba najbardziej wypasiony kamping na naszej trasie, nosi nazwę Camping das Glasiers.
Zanim jednak tam dotarliśmy to długo schodziliśmy, mijając po drodze stado krów, gospodarstwo a także obserwując z oddali biegaczy, którzy na przeciwległym zboczu zmagali się z upałem i nachyleniem terenu, niemniej jednak dzielnie napierali. W La Fouly tego dnia miały miejsce zawody biegowe.
Do kampingu dotarliśmy dość wcześnie i był czas aby złapać oddech, wyprać rzeczy, najeść się na kolejne dni J. Aha ten dzień już zwiastował, że pogoda będzie się zmieniać, chociaż do wieczora było ciepło. Następnego dnia było już szaro i padał mały deszczyk z rana, a mocniejszy po południu.


W szósty dzień szło się spokojnie. Bez większych przewyższeń. Szlak  momentami prowadził  starymi Szwajcarskimi wioskami, trochę wyglądało to tak, jak byśmy się poruszali w skansenie.
Na mnie, te stare, zadbane  chałupy zrobiły duże wrażenie, jak by nie było, trzeba dużo włożyć pracy, by w tym stanie się prezentowały. Gdzieś w połowie drogi do Champiex, trafiliśmy na jaskinie lub
sztolnie, która wyglądała interesująco z zewnątrz. Paweł i Łukasz ruszyli pomału do przodu, a ja z zaciekawieniem zaglądnąłem do wewnątrz i było warto, bo to był kawał jaskini, miała w środku trzy odnogi, które wchodziły w głąb góry na kilkanaście metrów. Wkońcu doszliśmy do Champiex. Zakupy na kolację zrobiliśmy w miejscowym małym markecie, gdzie spotkaliśmy Panią z Polski, która tam pracowała, i była dla nas bardzo miła. Rozmawialiśmy z nią przy kasie po polsku, gdy skończyła nas obsługiwać, podszedł następny klient, do którego również odezwała się po polsku mówiąc proszę, co gościa zszokowało :)
I tak dosyć wcześnie, tego dnia dotarliśmy na kemping, który okazał się chwilowo zamknięty.
Czekając na kogoś z recepcji, w takim dosyć dużym namiocie, poznaliśmy samotną turystkę z Anglii, która była Polką. Mieszkała przed laty w  Polsce, i to właśnie w naszych okolicach, a dokładnie w
Przeworsku. Paweł, który właśnie urodził się w Przeworsku, z uśmiechem na twarzy wspominał stare dzieje, które pokrywały się ze wspomnieniami Polki. Dziewczyna wędrowała w przeciwnym kierunki jak my, była trochę specyficzna :) wydzielona porcja kalorii, i takie tam różne, ale była bardzo miła. Paweł to nawet dostał od niej, taki fajny opatrunek na obdartą do mięsa kostkę (nowe buty nie rozbite), a nas poczęstowała mieszanką suszonych owoców.  Po rozbiciu namiotów, udaliśmy się na rekonesans okolicy, i obeszliśmy kawał bardzo przejrzystego, górskiego jeziora.  Dzień 7 to konkretna wyrypa. Rano ruszyliśmy z przytupem, wspinając się, po naszej lewej stronie płynęła fajna górska rzeczka. W tym dniu mijaliśmy najmniej turystów z całej nasze wyprawy. Łukasz tradycyjnie goni do przodu, ja z Pawłem fotki i gadu gadu. Szlak z bardzo miłego zamieniał się w hardcorowy, kamienie dawały w kość. Turystów to już nie było prawie wcale, widać było, że ten odcinek jest bardzo wymagający i pewnie dlatego niektórzy rezygnują. Przed nami, w oddali i bardzo wysoko, przełęcz Fenestre d'Arpette, końcówka przed przełęczą, to duże nachylenie na szlaku. Paweł zniknął gdzieś w tyle, między tymi ogromnymi kamolami, Łukasza to już prawie na przełęczy, a ja walczę :). Na przełęczy robimy 20 min przerwy, na małe jedzonko. Ja się odłączam bez plecaka, i próbuję wspiąć się nieco wyżej, prawie u  szczytu widoczki rewelacja - ogromny lodowiec i w oddali kozioł. A teraz,
                                                                                            
jak było mocno w górę, to jest mocno w dół, nachylenie i ciężkie plecaki potęgowały uczucia piekoty w czwórkach. Każdy idzie swoim tempem, tracimy ze sobą kontakt wzrokowy i idziemy jak by sami ze sobą :) czasami to wskazane. Dochodzimy i spotykamy się na rozwidleniu przy takim sklepiku z pamiątkami i gorącą herbatką.       Zwróciłem uwagę wewnątrz sklepu na bardzo stare zdjęcia lodowca który góruję nad tą doliną. Była ogromna różnica, tym co teraz widzimy a tym co na tych starych fotkach. Lodowiec się cofnął o naprawdę dużo, szkoda że tak się dzieje. Ruszamy ponownie
w górę i to od razu przysłowiowa dzida. Na tej trasie był fajny odcinek ze schodami, robiły ogromne

wrażenie, wyglądało to super. Kilka minut za tymi schodami było schronisko. W ten dzień było ciężko z wodą, po prostu nie było strumieni. Przy tym schronisku na nasze szczęście woda była i to bardzo smaczna. Paweł jak tylko wyszedł za winkla przed schroniskiem to krzyczał WODA WODA :) i tak pomału docieramy do naszego noclegu jak się okazało na dziko. Rozbijamy namioty dosyć żwawo bo widzimy w dolinie czarne chmury które szybko przemieszczają się w naszą stronę. Po rozbiciu idziemy zobaczyć do knajpy w której był Łukasz gdzie zapytał o pozwolenie rozbicia namiotu. Jak tylko weszliśmy do knajpy to rozpętała się burza z piorunami, gdy na chwilkę przestało wróciliśmy do naszych namiotów. Z boku rozbiła się parka młodych Francuzów powiedzieli nam, że podczas nasze chwilowej nieobecności buszował wokół naszych namiotów lis, ale go przegonili.
Ta burza cały czas krążyła wokół naszych namiotów, po zjedzeniu resztek zapasów z tego dnia ja z Łukaszem udaliśmy się do knajpy na winko. Paweł zmęczony poszedł spać. A w knajpie miłe towarzystwo które sobie siedziało przy jednym dużym stole. Siedzieliśmy tam chyba ze dwie godzinki, no bo tyle zazwyczaj mi schodzi wypicie lampki wina :) Wracamy do namiotu ekspresem bo zaczęło znów padać i ładować piorunami . Noc była burzowa i to bardzo, mój namiot hulał we wszystkie strony. Ogólnie to z mojego namiotu to nie jestem zadowolony, złamany pałonek, który
przebił mi w dodatku namiot, a Łukaszowi się zrobiło to samo z namiotem, ale o tyle że namioty padły w ostatni dzień. Po przyjeździe obydwa poszły do reklamacji. Dzień ósmy- pakujemy i zwijamy mokre namioty gonimy w dół, po 30 minutach jesteśmy już na dole przy drodze asfaltowej. Według mapy Łukasza mamy przejść na drugą stronę drogi i tym samym  zostawić MT BlANC po lewej stronie naszej ręki i też CHAMONX. Ten odcinek obfitował w turystów jak na Krupówkach,
my robimy swoje i gonimy do przodu bo może się uda ciachnąć ten odcinek końcowy na jeden dzień. Na drabinkach robi się zator, nas to nie rusza i drzemy do przodu. Po drodze mnustwo ludzi wspinało się na skałkach a towarzyszyły im i to nie mało kozice górskie. Widok na Mt blanc w ten dzień to czysta poezja i Chamonx też z tej wysokości wyglądało bardzo ładnie. To już Koniec TMB zaliczone, robota została zrobiona :) Mi było trochę mało i na drugi dzień zrobiłem mocny i z dużym przewyższeniem trening biegowy 28km, trochę się zajechałem :).

===================================

W sumie zrobiliśmy około 180km ,i zajęło nam to 8 dni ,no i ja +te 28 km na biegowo  . Szliśmy w miarę spokojnym  tempem , no może czasem pod koniec dnia trochę się przyspieszyło . Co do zakupów jedzenia na trasie , to można polecić dwa takie punkty dobre - pierwszy to na starcie w Shamonix a drugi w
Courmayeur , takie mniejsze punkty to Les Chapieux tu można zakosztować jedzenia miejscowego . Jest jeszcze w miarę dobre miejsce do zakupów w Champiex .
 
Co do planów wakacyjnych  na 2018  , to mamy już zaklepaną Rumunie . Chcemy przejść góry Marmarowskie i Rodniajskie , te dwa pasma górskie są w miarę blisko siebie . Chcemy przeznaczyć na tą wyprawę około 12 dni . Wyjazd z Polski planujemy około 15 czerwca , oczywiście co do ilości dni i terminu mogą być małe korekty .      
  

środa, 1 lutego 2017

** III ZIMOWA BIESZCZADZKA GÓRSKA DYCHA 2017**

         

                 Cisna 2017-01-29 bieg górski na 10km .

Bieszczady tej zimy przywitały nas  bajkowo - biało  mrożnie i słonecznie .
Do Cisnej przyjechałem z znajomymi dzień przed startem , na spokojnie
odebraliśmy  pakiety startowe   i udaliśmy  się do domku , prawie w centrum Cisnej  .
A w domku impreza na całego , to już chyba stało się co roczną tradycją :).
Ja jeszcze zrobiłem ostatni  delikatny trening przed startem , w sumie
jakieś 7km i kilka mocnych przebieżek  . Noc tradycyjnie nie przespana ,
kolega z Krosna dosyć  mocno chrapał :)
Rano start 7:20 , troszeczkę się przeciągnął - dystans Maratoński miał
obowiązkową kontrolę wyposażenia w plecakach podczas biegu  (  komórka + folia NRC ).
Początek zaczął się dosyć spokojnie , ale cały czas trzymałem się czołówki
Biegło mi się dobrze końcówkę darłem dosyć mocno .

Dobiegłem na drugim miejscu , z czasem 42:25 w biegu wystartowało 280 osób .